Warning: file_put_contents(): Filename cannot be empty in /index.php on line 5
Warning: include(): Filename cannot be empty in /index.php on line 6
Warning: include(): Filename cannot be empty in /index.php on line 6
Warning: include(): Failed opening '' for inclusion (include_path='.:/:/usr/local/php71/lib/pear') in /index.php on line 6
Warning: unlink(): No such file or directory in /index.php on line 7 Travel 4x4
MAROKO - 2017
SPERANTEI - CZYLI NADZIEJA W JASKINI
CAMPER "ZIRO CONCEPT"
Przedstawiamy fotografie zabudowy mieszkalnej na samochód Toyota Hilux realizowanej przez firmę Concept z Bielska-Białej. www.team-concept.pl na podstawie naszego projektu.
Skrócony opis zabudowy:
Zabudowa zaprojektowana dla dwóch osób dorosłych + dwoje dzieci. Konstrukcja aluminiowa malowana proszkowo. Dach podnoszony + ścianki z materiału wodoodpornego + okienko z moskitierą + wentylator dachowy. Wewnątrz : rozkładane dwa łóżka o wymiarach: 1,96m x 1,65m oraz 1,65m x 0,95m, zbiornik na wodę, pompa wody, zlewozmywak, kuchenka gazowa dwupalnikowa + butla gazowa, lodówka sprężarkowa, oświetlenie listwy LED, instalacja 12 V i 230 V, panel słoneczny elastyczny 150 watt, akumulator żelowy, system półek i schowków, dwa okna uchylne + moskitiera + roleta, składany stolik + dwa siedzenia o szer. 95cm x 45cm .
Całość kabiny montowana i demontowana w ciągu 30-40 minut na specjalnie przygotowanych elementach przykręcanych do "paki" Hiluxa.
ALGIERIA 2010
SAHARA POLISH EXPEDITION 2010 SPELEOCLUB ADVENTURE TEAM BRZESZCZE POLAND
Chcielibyśmy opowiedzieć o naszych wrażeniach i przygodach, które spotkały nas w bardzo rozległym, dziesiątym pod względem powierzchni państwie świata, które ze względu na swoją historię i kulturę nie jest zbyt częstym kierunkiem wyjazdów współczesnych podróżników. Tym krajem jest Algieria, której południowy skrawek niesamowicie nas oczarował i pozostawił w pamięci piękne wspomnienia utrwalone w fotografiach. Niech wstępem do tej opowieści będzie cytat z jedynego off-roadowego przewodnika dla motocyklistów po Afryce Północnej autorstwa Criss’a Scott’a: „Jeżeli ktoś twierdzi, że najwyższe na świecie wydmy znajdują się w Namibii, to znaczy że nigdy nie był w Algierii”.
Ale po kolei… Dlaczego Algieria? Po udanej wyprawie w 2009 roku do Tunezji i posmakowaniu jazdy po prawdziwych wydmach spojrzeliśmy na mapę północnej Afryki i okazało się że, te odległe piaski, przez które tak dzielnie przedzieraliśmy się to zaledwie skromny przedsionek prawdziwej Sahary. Dlatego zaraz po powrocie kolega „ZIRO” zapodał propozycje, żeby mocniej zagłębić się w kontynent i zobaczyć co kryje się za tą białą plamą na mapie gdzie prawie w ogóle nie ma dróg ani miast. Kontakty z poznanymi tunezyjskimi grotołazami i podróżnikami nakierowały nas pierwotnie na Libię, ale ze względu na ogłoszoną przez Kaddafiego świętą wojnę „Jihad” przeciwko Szwajcarii szybko zrezygnowaliśmy z tego kraju jako naszego celu podróży. W końcu, z wyglądu, aż tak bardzo nie różnimy się od Szwajcarów, a znając dość rygorystyczne podejście Libijczyków do rozkazów swojego wodza obawialiśmy się, że najpierw będą strzelać, a dopiero później pytać o paszporty. Mimo wszystko chęć poznania Sahary była tak silna, że szybko pojawił się alternatywny pomysł, żeby pojechać do sąsiedniej Algierii, która na swoim terytorium ma również spory kawałek pustyni, a w której sytuacja nie była, aż tak napięta. Sprawa była o tyle prostsza, że znaliśmy już całą trasę przejazdu przez Europę i Tunezję, a w szczególności był już dobrze rozpoznany temat przeprawy promowej. Po wstępnej analizie tematu zapadła ostateczna decyzja, co do wyjazdu i trzeba było zacząć organizować formalności niezbędne do uzyskania wizy wjazdowej na teren Algierii. Z uwagi na bezpieczeństwo obcokrajowców i zdarzające się od czasu do czasu porwania turystów dla okupu poruszanie się po Algierii jest możliwe wyłącznie z miejscowymi licencjonowanymi przewodnikami i praktycznie niemożliwe jest samodzielne poruszanie się po kraju. Przeszukaliśmy fora off-roadowe oraz znaleźliśmy kilka relacji z wypraw i nasza uwaga skupiła się na dwóch rejonach: rejon miasta Tamanrasset oraz rejon miejscowości Djanet. Po nawiązaniu kontaktów z agencjami przewodnickimi zostaliśmy uświadomieni, że czas który chcemy poświęcić na odwiedzenie obydwóch rejonów jest zdecydowanie za krótki, tym bardziej, że jedyna droga łącząca te odległe od siebie o 500 km miasta została zamknięta ze względu na kilka incydentów z udziałem pustynnych grup przestępczych. Z agencją „Z” z miasta Djanet miał do czynienia nasz dalszy znajomy, który pracował w Algierii i który szczerze polecał ich usługi, co przyczyniło się do tego, że wybraliśmy ten kierunek i tych właśnie przewodników. Do tego doszła opinia kilku znawców Sahary, że najpiękniejszym rejonem tej pustyni są góry Tadrart w pobliżu granicy z Libią, a do których bazą wypadową jest właśnie Djanet. Po ustaleniu z przewodnikami terminu naszego przyjazdu, głównych miejsc, które chcemy zobaczyć wysłaliśmy listę uczestników oraz samochodów, która posłużyła do przygotowania oficjalnego zaproszenia, które jest niezbędne do uzyskania wizy. Uzyskanie wiz zajęło około 3 tygodni po czym wszystko od strony formalnej mieliśmy przygotowane do wyjazdu. Pozostało doposażenie samochodów, które wyposażyliśmy w cyklony na snorkele, które skutecznie miały wychwytywać piach i kurz, których nie brakowało w pustynnym powietrzu. Dodatkowo kupiliśmy kilka kompletów trapów przeznaczonych na piach, które sprawdziły się zaskakująco dobrze. Biorąc po uwagę fakt że będziemy w rejonie gdzie w promieniu 200km nie ma kompletnie żadnych zabudowań musieliśmy być całkowicie niezależni i dlatego wymogiem było, że każdy samochód miał zabrać po dwa koła zapasowe oraz co najmniej po 6 szt 20 litrowych kanistrów na paliwo.
Ostatecznie w 26 osób w ośmiu samochodach pełni entuzjazmu wyjeżdżaliśmy w pierwszej połowie listopada zostawiając polską jesienną rzeczywistość z bajeczną wizją pustynnych upałów i bezchmurnego nieba. Podróż przez Europę poszła sprawnie i pomimo ostrej śnieżycy, która dopadła nas we Włoszech zgodnie z planem przybyliśmy do portu w miejscowości Civitavecchia skąd wypływał nasz prom do Tunisu. Szybkie zaokrętowanie i można było na następne 24 godziny odpocząć od samochodu rozkoszując się urokami marynarskiego życia. Zbliżało się najważniejsze święto Islamu „Id al-Adha” czyli Święto Ofiarowania, więc na promie było dość tłoczno, ale nam to specjalnie nie przeszkadzało ponieważ mogliśmy wykorzystać ten czas na głębszą integrację uczestników i analizę planu wyprawy. Po zjeździe z promu tradycyjnie trzeba było pochodzić po przypominającym wielki dworzec autobusowy przejściu granicznym, żeby załatwić wszystkie potrzebne kwity związane z wwozem samochodu na teren Tunezji. Po zdobyciu wszystkich niezbędnych pieczątek i zaświadczeń mogliśmy dumnie wjechać na teren Tunezji, gdzie czekała na nas ostatnia uczestniczka wyprawy, która doleciała do Tunisu samolotem czym zaoszczędziła kilka cennych dni urlopu. Wspomniani wcześniej znajomi tunezyjscy grotołazi spotkali się z nami i korzystając z ich gościnności mieliśmy okazję spędzić noc w dawnym francuskim forcie pod wapiennym szczytem z piękną panoramą na okolice . Kolejny dzień był przeznaczony na przejazd przez Tunezję w rejon miejscowości granicznej wraz z obowiązkowym punktem programu jakim był tradycyjny „hammam” czyli łaźnia parowa, który znaliśmy z poprzedniego roku. Była to również ostatnia możliwość zakupu miejscowego wina i piwa, ponieważ w Algierii te towary są bardzo trudno dostępne wyłącznie na czarnym rynku.
Kolejnego dnia dotarliśmy na granicę tunezyjsko-algierską w Taleb Larbi. Jeśli można powiedzieć że po stronie tunezyjskiej przeprawa poszła sprawnie, bo po około pół godziny mogliśmy wjechać w pas ziemi niczyjej. Po stronie algierskiej nastawiliśmy się na nieco większe problemy i rzeczywiście formalności, które trzeba było przejść na granicy algierskiej zabrały nam znacznie więcej czasu. Wypełnianie i sprawdzanie wymaganych formularzy odbywało się w bardzo miłej choć nieco ślamazarnej atmosferze. Nasz przewodnik, który pojawił się na granicy niestety nie mógł nam za wiele pomóc jedynie wskazał gdzie należy się po kolei udać ,a reszta pozostawała już w rękach policji i służby granicznej. Ciekawostką jest zakaz używania nawigacji GPS w Algierii, co jest weryfikowane podczas przeszukania każdego samochodu w taki sposób, że funkcjonariusz pyta łamaną angielszczyzną „Do you have GPS?” i krótka odpowiedź „No” w zupełności go satysfakcjonuje. Zresztą sam się na boku przyznał, że on musi zadać to pytanie, choć z góry wie jaka będzie odpowiedź i to niekoniecznie zgodna z prawdą. Podsumowując, po kilku godzinach odprawy, nauczeniu się kilku zwrotów po algiersku i wypaleniu kilku papierosów z pogranicznikami mogliśmy legalnie opuścić przejście graniczne. Nie odjechaliśmy za daleko, bo kilkaset metrów dalej zatrzymaliśmy się na stacji paliw, na której potwierdziły się nasze doniesienia, że Algieria to istny raj paliwowy, w którym olej napędowy jest tańszy od wody mineralnej i cena jednego litra w przeliczeniu na polskie złote wynosiła 56 groszy. Ropa jako najcenniejszy surowiec naturalny Algierii jest całkowicie kontrolowany przez państwo także cena paliw była taka sama na terenie całego kraju, a ich jakość nie budziła zastrzeżeń w przeciwieństwie do infrastruktury technicznej niektórych stacji.
Po zatankowaniu naszych terenówek i ustaleniu planu działania z naszym przewodnikiem podjechaliśmy do miejscowego posterunku wojskowego, żeby zgłosić trasę przejazdu naszej grupy. Lista uczestników wraz z numerami rejestracyjnymi samochodów była potrzebna na każdym z drogowych posterunków wojskowych rozlokowanych przy wjazdach do miast oraz przy ważniejszych skrzyżowaniach na pustyni. Jak się później okazało na trasie naszego przejazdu do miejscowości Djanet, która mierzyła około 1700km znajdowało się, aż 22 takich posterunków wojskowych, które znacznie spowalniały prędkość naszego poruszania się. Najbardziej dokuczliwym przepisem o którym nie wiedzieliśmy w Polsce, a którego wojskowi ściśle przestrzegali był całkowity zakaz poruszania się turystów po zmroku, co powodowało, że gdy słońce zaczynało się zbliżać do horyzontu były niewielkie szanse, że zostaniemy wypuszczeni z kolejnego „checkpointu”. Żołnierze czasami byli zaskoczeni, że chcemy jechać dalej, ale kategorycznie zabraniali dalszej jazdy i grzecznie wskazywali nam miejsce na poboczu gdzie mogliśmy ustawić samochody i rozbić namioty. Były to miejsca w żaden sposób nie przystosowane do biwaku, a czasami wręcz musieliśmy rozbijać się jak najbliżej, w zasięgu oświetlenia tak, żeby wartownicy mieli całą grupę pod kontrolą. Strata kilku godzin dziennie, które mogliśmy poświęcić na podróż nocą spowodowała że wstawialiśmy o wschodzie słońca ruszaliśmy w dalsza trasę. Pierwsza część naszego przejazdu to były typowe krajobrazy z krajów arabskich rejonu morza śródziemnego gdzie mijaliśmy pustynne krajobrazy, w które wpleciona była niezliczona ilość były różnego rodzaju śmieci i odpadów. Mijane miasta nie różniły się znacząco od tych spotykanych w Tunezji, Egipcie czy Maroku, gdzie architektura nie imponowała zbytnio, a charakterystycznym pejzażem były sklepy i warsztaty , których główna część ulokowana była na ulicy. Należy podkreślić że nie było większego problemu z zakupami i wszystkie towary spożywcze były łatwo dostępne, a godne polecenia są świeże owoce i warzywa. Warunki higieniczne w jakich pracują tamtejsze bary i restauracje znacznie odbiegają od standardów europejskich, a sposób przyrządzania i nakładania potraw przez obsługę rękoma był na początku skuteczną barierą przed kosztowaniem miejscowej kuchni. Jednak po kilku dniach gdy okazało się, że nie ma żadnych skutków ubocznych stołowania się w miejscowych lokalach gastronomicznych coraz odważniej zamawialiśmy miejscowe jedzenie. Najczęściej były to różnego rodzaju kanapki na ciepło podawane w placku pszennym lub w bagietce, które zawierały grillowaną baraninę lub pieczone części kurczaka z różnymi warzywami. Posuwając się coraz dalej na południe krajobraz się nieco zmieniał i coraz częściej zabudowa była zastępowana przez fantazyjne kształty wydm, zza których pojawiały się kłęby czarnego dymu pochodzącego z wszechobecnych szybów naftowych. Wreszcie za miastem Hassi Messaoud otoczenie całkowicie zostało zdominowane przez wydmy Grand Erg Oriental, które ciągnęły się przez następne 400 km. Wznoszące się na kilkadziesiąt metrów wydmy rozbudzały naszą wyobraźnię co do tego co nas jeszcze czeka. Ostatnim dużym miastem na naszej trasie było główne miasto regionu Illizi, za którym rozpoczynał się najbardziej niegościnny obszar Algierii, gdzie Sahara zmieniła się w kamienisty płaskowyż spalony słońcem i gdzie skały przypominały kolorem kopalniane hałdy. Od czasu do czasu płaskowyż poprzecinany był głębokimi wąwozami świadczącymi że kiedyś płynęły tędy sporych rozmiarów rzeki. Po około 250 km zjechaliśmy z płaskowyżu na rozległą równinę gdzie droga prowadziła wzdłuż malowniczych form skalnych wyrzeźbionych w 200m ścianach płaskowyżu, które przypominały krajobrazy znane z westernów.
Najbardziej jednak niezwykłym doświadczeniem było to, że taki krajobraz zupełnie pozbawiony ludzkich śladów bytności w postaci zabudowań i innych nienaturalnych obiektów ciągnął się praktycznie przez te 400 km. Można to sobie wyobrazić porównując to do obszaru wielkości polowy terytorium Polski, gdzie jadąc jedyną drogą asfaltową z Warszawy do Bielska Białej jest tylko jedna miejscowość, która liczy około 800 mieszkańców i jest tylko jedna stacja benzynowa, a w zasadzie dwa zdezelowane dystrybutory, dzięki którym można uzupełnić zapasy paliwa. Niestety była to najkrótsza i najlepsza droga dojazdowa do miasta Djanet, jednakże nie remontowana przez wiele lat wyglądała jak ser szwajcarski i wygodniej było jechać hamadą bez karkołomnego slalomu między wyrwami w asfalcie. W końcu po przejechaniu ok.3000 tys km i 7 dni spędzonych w podróży dojechaliśmy do głównego rejonu naszych zainteresowań w okolicy miasta Djanet. Miejscowość licząca około 10tys mieszkańców jest zamieszkała w większości przez Tuaregów, którzy są prawdziwymi ludźmi pustyni zamieszkującymi Saharę zanim pojawili się tutaj Arabowie ze swoją kulturą. Podstawową różnicę można zauważyć od razu po wjeździe do miasta gdzie można na ulicach widać spacerujące kobiety w kolorowych szatach z odkrytymi twarzami. To miła odmiana po północnej, arabskiej części kraju, gdzie kobietona ulicy to rzadkość, a jeżeli się pojawia to powinna mieć zakryte włosy i twarz. Wśród Tuaregów jest odwrotnie, że to mężczyźni powinni zakrywać twarz, co antropolodzy tłumaczą tym że w dawnych czasach to mężczyźni wyruszali na pustynię i gdzie piasek niesiony przez wiatr wymuszał osłonięcie twarzy. Kobiety pozostające w domu nie potrzebowały tego typu osłony i mogły chodzić z odkrytymi twarzami, co przetrwało do dzisiejszych czasów.
Do Djanet dojechaliśmy dokładnie w Święto Baranka, w które wszyscy mają wolne, a dodatkowo dla mieszkańców przygotowana była niezwykła atrakcja w postaci koncertu grupy Tinariven, która śpiewa w języku Tuaregow „tamaszek” i w tekstach opowiada o problemach ludności żyjącej w tamtym regionie. Koncert, który był niezwykłym wydarzeniem kulturalnym ściągnął wszystkich mieszkańców miasta, którzy w tumanach kurzu słuchali, a niektórzy tańczyli do łagodnych dźwięków ballad, które dla nas były kompletnie niezrozumiałe. Po tej uczcie da duszy szybko wróciliśmy do dalszych etapów naszej saharyjskiej przygody. Na kolejne trzy dni postanowiliśmy pozostawić samochody i wybrać się na trekking do parku narodowego Tassili n'Ajjer, do kanionu Tamirit. Jest to region niezwykle piękny z głębokimi na ponad 200m wąwozami oraz fantazyjnymi formami skalnymi, rozciągającymi się na obszarze kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych. Dodatkową gratką tego rejonu są malowidła naskalne, których wiek jest szacowany na 8-12 tys. lat. Obrazy przedstawiają bogate życie jakie w tamtym czasie tętniło na tym obszarze, bo wśród rysunków często można spotkać, żyrafy, słonie, antylopy i bawoły, a nawet zdarzają się sylwetki krokodyli, które świadczą o tym, że klimat był bardziej wilgotny i przyjazny do rozwoju roślin i zwierząt. Ciekawostką jest że w rejonie kanionu Tamirit przetrwało jeszcze kilkanaście endemitycznych cyprysów saharyjskich, które mogą mieć nawet 2 tys lat, a które mają szczególne znaczenie dla Tuaregów i są traktowane w szczególny sposób. W sumie całość trasy trekingowej którą pokonaliśmy liczyła 48 km .
Po powrocie do samochodów i przepakowaniu się, wyruszyliśmy na południowy - wschód w stronę granicy z Libią w góry Tadrart, które są ostatnim fragmentem skalnego płaskowyżu Tassili n'Ajjer i które są bramą do ogromnego morza wydm, które ciągną się przez cały obszar południowej Libii aż do Egiptu. Ta podobno najpiękniejsza część Sahary jest połączeniem gór zbudowanych z brunatno-czarnych skał, które doskonale kontrastują z pomarańczowym piaskiem który wypełnia rozległe wyschnięte doliny rzeczne oraz tworzy wydmy, które rozciągają się po sam horyzont. Dojazd odbywa się wielkimi wyschniętymi dolinami, których ściany mają po kilkaset metrów i wśród których nawigacja jest niezmiernie trudna ze względu na liczne rozgałęzienia i zakola. Naszymi przewodnikami byli rodowici Tuaregowie, którzy doskonale znali te tereny i pokazali nam najciekawsze miejsca widokowe oraz niezwykle formacje skalne w postaci ogromnych okien skalnych, maczug, iglic oraz… świni. Oprócz formacji naturalnych mogliśmy również podziwiać wiele petroglifów czyli rysunków, które zostały w różny sposób wykute lub wydrapane. Podróżowanie samochodami w tym terenie sprawiało niesamowita frajdę i tylko w niektórych miejscach trzeba było poruszać się narzuconą przez przewodników szutrową drogą czyli „pistą”.
Poza tymi odcinkami cała grupa jechała we wspólnym kierunku, natomiast każdy z samochodów wybierał indywidualną trasę przejazdu. Było to również spowodowane tumanami kurzu, które podnoszone spod kół poprzedzającego samochodu skutecznie ograniczały widoczność nawet do kilku metrów. Oczywiście jak to bywa przy tego typu szaleństwach zdarzało się że jeden czy drugi samochód wjechał w luźniejszy piach, z którego samodzielnie nie dało się wyjechać i w tym miejscu trzeba podkreślić, że specjalnie na tę okazję kupione plastikowe trapy na piach spisywały się doskonale. Pomimo dość ostrej jazdy i temperatur dochodzących do 34 stopni (w listopadzie) samochody nie przegrzewały się, a cyklony zamontowane na snorkelach skutecznie wychwytywały piasek i kurz, przez co filtry powietrza nie wymagały czyszczenia. Ostatnią atrakcją, która na nas czekała były ogromne 200m wydmy Tin Merzouga, które wraz z otaczającymi pojedynczymi skalami tworzyły iście marsjański krajobraz. Na ten moment czekaliśmy już od samej Polski, bo można było wreszcie ściągnąć z dachu deski snowboardowe i spróbować zjazdów na tych dziewiczych, równych jak stół stokach. Wrażenia z „sandboardu” w tych pięknych okolicznościach przyrody na pewno na długo pozostaną w pamięci uczestników wyjazdu.
Niestety czas nie pozwalał na to, żeby dłużej pozostać w tym pięknym rejonie I trzeba było powoli kierować się w stronę domu. Droga powrotna przebiegała dokładnie tą samą trasą, więc już byliśmy przygotowani jak będą wyglądać kolejne dni. Jedyną niewiadoma było to czy na granicy pozwolą nam przewieźć zamontowane na dachach kanistry wypełnione tanim algierskim paliwem. Na granicę przyjechaliśmy wieczorem i okazało się, że formalności podczas wyjazdu z Algierii zajmują zdecydowanie mniej czasu i już po 2 godz. wjechaliśmy do Tunezji i to z zapasem taniego paliwa, który pozwalał na przejechanie połowy drogi powrotnej.
Trzy tygodnie po naszym powrocie rozpoczęły się w Tunezji zamieszki nazwane „arabską wiosną”, a następnie rozprzestrzeniły się na pozostałe kraje północnej Afryki, także można powiedzieć, że mamy sporo szczęścia, że udało nam się wrócić przed tymi zajściami, bo wydostanie się z Tunezji mogło być mocno utrudnione. Z informacji na forach internetowych sytuacja już jest opanowana i podróże do Algierii przez Tunezję wyglądają w podobny sposób jak przed „arabską wiosną” i nie są dużo bardziej niebezpieczne niż wtedy gdy odbywała się nasza wyprawa.
Podsumowując zamierzony cel wyprawy został zrealizowany choć jak nas zapewniali przewodnicy zobaczyliśmy tylko niewielką część atrakcji jakie oferuje południowa Algieria i Sahara. Przejechaliśmy w sumie ok.8000 tys km, nasza wyprawa trwała 25 dni z czego 14 w samej Algierii i nawet przez kolejny miesiąc spędzony na południu byłoby co tam oglądać, co potwierdziło się w momencie, gdy ślady zarejestrowane w GPS-ach wrzuciliśmy do Google Earth i zobaczyliśmy jak niewielki obszar odwiedziliśmy w stosunku do całej Sahary. Jest to na pewno motywacja do tego żeby tam wrócić i dalej rozkoszować się różnorodnością krajobrazów pustyni, które zmieniają się bez mała z każdym przejechanym kilometrem. Z pełnym przekonaniem możemy polecić ten kraj jako doskonały cel wyprawy off-roadowej dla osób, które lubią piękno dzikiej, surowej nieskażonej przyrody, kosztem niedogodności dalekiej podróży po nienajlepszych drogach. Przygotowując wyprawę należy zarezerwować odpowiednio dużo czasu, który trzeba poświecić na formalności związane z uzyskaniem wizy, wynajęciem przewodników oraz rezerwacją biletów promowych. Wyprawę najlepiej jest planować na październik - listopad, ponieważ gwarantuje to optymalne warunki w trakcie podróży przez Europę, Tunezję i północną Algierię, a jednocześnie na południu będziemy mogli rozkoszować się doskonałymi wakacyjnymi temperaturami w okolicy 28-33°C w dzień i ok. 15-20°C w nocy. Należy zwrócić uwagę że odczucie ciepła/zimna na pustyni jest zdecydowanie inne ze względu na bardzo niską wilgotność powietrza i organizm czuje się komfortowo w temperaturach od 10°C do 35°C.Wymagania co do samochodu to przede wszystkim zestaw kanistrów, dwa koła zapasowe, łopaty, trapy i zbiorniki na wodę. Zużycie wody to około 10-20L na dzień na samochód z czterema osobami. Odległości między stacjami paliw czasami sięgają 300km, a dostępność części do samochodu może być jeszcze bardziej utrudniona. Dobrym rozwiązaniem jest cyklon, który pozwala uniknąć częstego czyszczenia filtra powietrza.
Szymon WAJDA „Pylon”
SpeleoClub Brzeszcze Adventure Team
AGUICOA 2007, 2009
Po 18 godzinach lotu, z przesiadkami i postojami, wylądowaliśmyw największym mieście świata czyli Mexico D.F. Żeby dostać się z jednego krańca miasta na drugi, trzeba pokonać prawie sto kilometrów. Europejska wyobraźnia
z trudem ogarnia taki moloch …
Była to już trzecia wyprawa jaskiniowa w przeciągu ostatnich trzech lat, zorganizowana wspólnie przez polskich i meksykańskich grotołazów pod przewodnictwem Jerzego Zygmunta ze Speleoklubu Częstochowa oraz Jose Montiel Castro ze Speleo Draco Mexico. Zasadniczym jej celem była eksploracja nieznanych jeszcze jaskiń oraz wykonanie dokumentacji technicznych, zdjęciowych i pomiarów GPS nowo odkrytych próżni krasowych. Masyw, w którym działali grotołazi nie ma nazwy własnej, jest jedynie identyfikowany z wioską drwali - Dos Aguas, co oznacza Dwie Wody. Stanowi jedną z kulminacji długiego łańcucha Sierra Madre del Sur, jaki ciągnie się wzdłuż pacyficznego wybrzeża południowo-zachodniego Meksyku. Góry te mają skomplikowaną i zróżnicowaną budowę geologiczną. Są zbudowane ze skał krystalicznych i metamorficznych, pochodzenia wulkanicznego i osadowego. „Nasz” masyw to rozległy płaskowyż, zajmujący powierzchnię około 40 km2,.
Nie tak od razu udało się pojechać w góry. Musieliśmy swoje odczekać zanim otrzymali stosowne pozwolenia. W krainie wiecznego „maniana” zawsze musi coś wyskoczyć. Tak więc zamiast do stanu Michoacan wyskoczyliśmy do stanu Hidalgo na montaż tyrolki. To nawet nam pasowało, gdyż obecnie zabawy linowe są w modzie i - jak mówią - dobrze być z tym na bieżąco. Wspólnie z meksykańskimi grotołazami zbudowaliśmy największą w Meksyku, a może nawet całej Ameryce, tyrolkę o długoości 800 metrów i jako pierwsi ją wypróbowaliśmy.
Po tygodniu czasu otrzymaliśmy od burmistrza miasteczka Aguililla oraz policji i wojska stosowne pozwolenia na poruszanie się po terenie. Mogliśmy więc ruszać w góry. Odległość jaką mieliśmy do pokonania z bazy (czyli domu naszego przyjaciela Montiela) w rejon działania wynosiła 850 km. Po całonocnej jeździe autobusem wylądowaliśmy w miasteczku Aguililla. Stąd pozostało im już tylko 30 km w rejon działania wyprawy. - I tu największym prezentem od miejscowych władz okazało się auto terenowe użyczone nam na potrzeby wyprawy.
Otrzymaliśmy również eskortę w postaci dwóch samochodów policyjnych z uzbrojonymi po zęby miejscowymi gliniarzami. Do naszej świadomości zaczęły docierać świeżo podawane informacje o niedawnych walkach i mordobiciach jakie wysoko w górach toczyły się między mafiosami a plantatorami kokainy. Zaczęliśmy rozumieć, dlaczego dotąd te góry w temacie jaskiń zachowały status „prawiedziewictwa”. Szybką szutrową drogą, w tumanach kurzu, po półtoragodzinnej jeździe terenowym autem dotarliśmy w rejon działania. Obóz założyliśmy w małym leju (dolince krasowej) – jedynym płaskim miejscu, które w czasie deszczu na pewno zamieniłoby się w jeziorko. Na szczęście w tym zwrotnikowym klimacie zimą nic nie pada, temperatura za dnia sięga 40 stopni, zaś w nocy spada do kilku zaledwie stopni. Wędrując po terenie, ma się wrażenie jakby to była nasza polska Jura. Tylko ukryte pod kamieniami i korzeniami skorpiony, przyczajone w cieniu grzechotniki i krążące wysoko kondory nieco to wrażenie burzą.
Płaskowyż zaczyna się na wysokości 2000 m n.p.m. i sięga maksymalnie 2600 m n.p.m. Kolejne dni poświęcamy na poznawanie bardzo trudnego terenu i odkrywanie nieznanych jaskiń - małych, gdzie korytarz kończył się zawaliskiem lub syfonem już po kilkudziesięciu metrach, jak i bardzo dużych, gdzie za ogromnym otworem wejściowym znajdowały się równie wielkie sale i korytarze. W niektórych jaskiniach docieraliśmy do podziemnych rzek z przepięknie krystaliczną czystą wodą. Za każdym krokiem jaskinie odkrywały rąbka swej tajemnicy, w kapitalnej scenerii głębokich jeziorek, groźnych wodospadów i obłędnych nacieków w postaci stalaktytów i stalagmitów. Gdzieniegdzie stosunkowo wymagający teren zmuszał do eksponowanych wspinaczek, brodzenia po pas w wodzie i pokonywania wpław długich odcinków.
Podczas trzech wypraw w latach 2007 – 2009 poznaliśmy 26 jaskiń o łącznej długości korytarzy przekraczającej 10 km. Niepowtarzalne wrażenia z ich odkrywania z nawiązką rekompensowały poświęcony czas i środki.
W wyprawach „AGUICOA” uczestniczyli :
Jurek Zygmunt , Jan Kalaciński, Robert Pest „Ziro” , Kazimierz Kocjan, Krzysztof Bociąga „Bianco” , Damian Sprycha, Zbigniew Wiśniewski, Jarosław Piła, Adam Małachowski, Zdzisław Krukowski
Jurek Zygmunt
TUNEZJA 2009
Zaghuan Speleological Expedition, 2009
Chcecie jechać do tunezyjskich jaskiń? – ze zdziwieniem krzyknął
Ekspert, po czym uprzejmie doradził. – Chyba na plażę?
Potrenować mikro-speleologiczne ćwiczenia!
W temacie afrykańskim już od dłuższego czasu bolała mnie pięta achillesowa tudzież lekki kompleks, jednak na podstawie swojej wiedzy teoretycznej musiałem się z powyższym wywodem zgodzić. W licznych ofertach turystycznych biur pełno było Tunezji, głównie pod postacią iluś-gwiazdkowych hoteli i plaż. A tu nagle ten cel…
Pomysł wyprawy zrodził się w głowach brzeszczańskich i bielskich grotołazów, którzy obok podziemnego hobby realizują także off-roudowe eskapady. - Ot tak, zakopać się jeepem w piaskach Sahary, przejechać historycznym traktem Rommla przez góry Atlas, no i na koniec poznać kilka jaskiń, o których nawet doświadczeni „bywalcy” nie słyszeli, a stopa polskiego speleologa żadnej jeszcze nie skalała.
W dobie internetu szybko okazało się, że w Tunezji są jednak wapienne góry, są zorganizowane kluby i są grotołazi, którzy chętnie nas ugoszczą. Skoro udało się nawiązać obiecujące kontakty, a dodatkowo jeszcze w ostatniej chwili dostaliśmy prezent w postaci zniesienia wiz, to nie pozostawało nic innego jak zapakować się, pożegnać z pechowcami zostającymi w kraju i... w drogę. W pierwszych dniach listopada 2009 roku z Cieszyna ruszyła 6-samochodowa karawana landrowerów, nissanów, opli i Mitsubishi, kierując się w stronę portu w Genui. W sumie 21 osób, zróżnicowanych bardzo, zarówno pod względem płciowym jak i pod względem doświadczenia tudzież także wieku, dowodzonych w sposób iście dyktatorski przez Zira – Roberta Pesta ze Speleoklubu Brzeszcze.
W Tunisie czekali na nas cierpliwie jeszcze nie poznani arabscy przyjaciele, podczas gdy my przypominaliśmy sobie jak się ongiś, za komuny, przekraczało granice do bratnich krajów. Po trzech godzinach przepychanek, dwukrotnie zmuszeni przez celników do jeżdżenia w kółko, jako jedni z ostatnich, ale chyba jedyni co nie dali „w łapę”, wystartowaliśmy w końcu na
południe.
Club spéléologique de Zaghouan „AREZ” mieści się w małym miasteczku Zaghuan,malowniczo położonym u podnóża wielkiej góry Jebel Zaghouan, sięgającej wysokości 1295 m n.p.m. Masyw ten jest jednym z wielu odosobnionych górskich gniazd, zagubionych w płaskiej zasadniczo przestrzeni bezkresnych stepów, pól uprawnych i gajów oliwkowych. Prawie w całości jest porośnięty makią, czyli śródziemnomorską formą gęstych krzaków, bardzo trudnych do przejścia. Rosną tu kolczaste dęby, dzikie oliwki i sosny alepskie. Mimo jesiennej pory, masowo kwitły różowe wrzośce i niebieskawe lawendy, nadając górom specyficznego kolorytu i zapachu.
I właśnie w tych krzakach, w stromym zboczu na wysokości ok. 657 m n.p.m., jakimś niebywałym trafem nasi gospodarze znaleźli jaskinię. Od daty znalezienia, a właściwie roku, pochodzi jej nazwa - Grotte Ete 2000. W masywie tym znajduje się jeszcze inna jaskinia - Gouffre of Fools, która ze swoją głębokością 270 metrów należy do najgłębszych w kraju. Na miejscu okazało się, że najtrudniejszym wyzwaniem było samo dojście do niej. A właściwie zejście, po stromym, najeżonym skalnymi zębami zboczu, przeciskając się wśród nieprzychylnej, zwykle kolczastej roślinności. Następną przeszkodą był ciasny, zaciskowy otwór, prowadzący wprost do wlotówki.
Dalej kilka następnych studzienek, które szybko sprowadziły nas na dno, położone na głębokości 120 metrów. A więc seria kilku zwykłych zjazdów, przepinki i jakieś drobne wspinaczki. Także pod względem estetycznym – nic ciekawego. Ot, taka sobie treningowa nora. Zresztą co niektórzy z kolegów mieli okazję przypomnieć sobie, i to z różnym skutkiem, co to są wiszące przepinki. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło a doznane przeżycia, o ile nie przyczyniły się do posiwienia, na pewno wzbogaciły przygodę. Byliśmy nieco zaskoczeni postawą arabskich grotołazów, i to zaskoczeni na plus. Całkiem dobrze sobie radzili ze sznurkami, chociaż w temacie poręczowania można by było podyskutować.